PRZESZŁOŚĆ NIE BEZ ZNACZENIA

                                                     



Przed napisaniem kolejnego rozdziału o swoim pogmatwanym życiu, zawsze przegląda poprzednie.

Bardzo często czytam też swoje stare zapiski. Pisane kilkanaście lub kilka lat temu. Rzadziej te obecne. Robię to po to, aby przypomnieć sobie, jaka nie powinnam być. Większość zeszytów jest niebieska, kilka czarnych i dwa kolorowe. Co w nich znajduję? Cóż...trudno powiedzieć. Wszystkie są prywatną formą spowiedzi.

Czymś w rodzaju przesiewania myśli kłębiących się w głowie i zapisaniu ich na kartce, aby pozbyć się ciężkości odczuwanej w życiu. Nadaniem kształtu emocjom i przelaniem kawałka swojej duszy na papier.

Na początku, był to pamiętnik wesołej i nieświadomej jeszcze świata dziewczynki, która z biegiem lat, zmienia się w osobę samotną wśród ludzi, szukającą akceptacji, swojego celu oraz odpowiedzi na nurtujące ją pytania.

Później notesy przekształcają się w słownik wulgaryzmów, pamiętnik zakochanej, porzuconą ofiarę, zbuntowaną wojowniczkę i przemyślenia szukającej sensu kobiety. Następnie układają się w pytajnik. Chęć poznania samej siebie, poszukiwania dróg, uzyskiwania charakteru.

Żaden z nich nie opisuje zdarzeń ani konkretnych sytuacji. Nie krytykuje ludzi i nie zdradza sekretów innych. Wszystkie przeplatane są entuzjazmem, wzruszeniem czy niepokojem.

Czasem krzyczą „kocham”, nieregularnie „ufam”, okazjonalnie „tęsknie” lub zrywami „nienawidzę”. Zwyczajne, czyste kartki, zapisane przez moje życie, podejmowane decyzje i odczuwane emocje.

Te notesy miały za zadanie oczyszczać mój umysł...nic więcej. Mogłam dzięki ich pomocy ewoluować, powoli i stopniowo. Kiedy je czytam widzę, jak się zmieniałam. 

Te, pisane dzisiaj, są czymś zupełnie innym, niż były dawniej. Kiedyś po prostu pisałam pamiętnik, a teraz próbuję napisać swoje życie. Tylko jedna rzecz łączy je ze sobą wszystkie pisane są piórem. Uwielbiam mokry atrament na papierze...Zawsze muszę mieć pióro. Taki mój osobisty, mały rytuał, który staram się pielęgnować i pozostawić niezmiennym od lat.

Odczuwam lekki żal i niepokój, wykorzystując je i czerpiąc z nich słowa, jak z cudownego, złotego źródła. Przez te wszystkie lata były przecież moimi przyjaciółmi, chowały wszystkie moje sekrety...A dziś pisząc książkę chce tak po prostu obnażyć je światu.

Cóż , przecież nie będę przepraszać samej siebie...W końcu dobra książka to taka, w której można znaleźć namiastkę siebie, utożsamić się z głównym bohaterem i żeby go zrozumieć, trzeba dotrwać do końca.

Każdy człowiek jest jak otwarta księga, ma swoje dobre strony, wystarczy tylko przekartkować te złe.

Może ta książka to mój szpital psychiatryczny? Nie będę się teraz nad tym zastanawiać. Chcę ją napisać i już, a dopóki czytelnik jej nie otworzy, dopóty będzie tylko zbiorem słów.

Wolę poświęcić ten cenny czas na zastanawianie się nad....okładką książki na przykład. Jak ma być? Jak powinna wyglądać? Ile stron posiadać? Jaką mieć okładkę? Twardą czy miękką?

To bardzo ważna kwestia…Jej wygląd zewnętrzny.

Ludzki umysł o wieków był zaprogramowany tak, aby już po pierwszym spojrzeniu, zerknięciu czy sekundowym rzutem oka mógł zrecenzować, ocenić i opisać własny punkt widzenia. Nie ma znaczenia czy patrzymy na osobę, rzecz bądź otoczenie w miejscu, w którym się znajdujemy. Wystarczy chwila, a my jesteśmy w stanie stwierdzić, jakie uczucia w nas wzbudza, Jakie przywołuje wyobrażenia, a nawet jesteśmy w stanie ustosunkować się do czegoś lub kogoś bez żadnych informacji.

Tak jest prawda? Ile razy zdarzyło Ci się zaopiniować kogoś, zanim jeszcze zacząłeś rozmowę? Wydać osąd i zająć swoje stanowisko uprzednio kogoś poznając?

Jak często opierając się na pierwszym wrażeniu wychodziłeś z założenia, że dane miejsce lub rzecz Ci się nie podoba lub dostrzegałeś potencjał?

Nie ma w tym nic złego. Tak zostaliśmy zaprojektowani. Otrzymaliśmy własny, wewnętrzny radar skanujący, który dostarcza nam niezbędne dane. Niestety nie zawsze jesteśmy w stanie stwierdzić, kiedy się myli.

Ja swój radar lekko zmodyfikowałam i teraz, kiedy kogoś poznaję jedynie wspomagam się wstępnymi informacjami, jakie mi przesyła, ale nigdy się na nich nie opieram i nie biorę za pewnik. Zupełnie inaczej korzystam z niego, jeśli chodzi o miejsce lub rzecz. Wtedy uznaję jego wiedzę i wsłuchuję się w to, co ma do powiedzenia.

Uwielbiam płynąć z falą jego głosu, kiedy wchodzę do księgarni lub kiosku. Nie tyczy się to sytuacji, kiedy idę tam w określonym celu, szukając konkretnego autora. Mam na myśli okoliczności nieprzewidziane, takie jak szukanie lektury przed podróżą samolotem, albo przeszukiwanie prasy i okazjonalne zerknięcie na książki leżące z boku. Albo przewertowanie z ciekawości zawartości biblioteki znajomych. Na początku patrzę zawsze na tytuł. Jeśli do mnie przemówi, książka ma szansę na pierwszy kontakt dotykowy. Potem oglądam okładkę pobudzając swoje neurony. Na koniec odwracam książkę i czytam tekst na odwrocie. I bum! Sprzedane! Lub nie.  

Dokładnie tak było z Reginą Brett i „Bóg nigdy nie umiera”. Czekałam z rodziną na lot. Postanowiłam zajrzeć do kiosku, aby znaleźć lekturę dla zabicia czasu. Turkusowa okładka szybko zwróciła moją uwagę Tytuł, dotyk, tylnia oprawa i wiedziałam, że chcę ją mieć. Mało tego. Kupiłam cztery kolejne w zestawie, aby mieć cały komplet i nie żałować, kiedy po przeczytaniu pierwszej poczuję niedosyt i nie będę miała czym zaspokoić apetytu mojej głowy.

Podobnie było z Beatą Pawlikowską, W.Whorton’em czy P. Coelho. Na szczęście w tych czasach istnieją księgarnie internetowe i nie musisz przemierzać pół świata, żeby zdobyć wszystkie okazy. Jedno kliknięcie i za chwilę oddajesz się rozkoszy czytania.

Nie lubię audiobooków i temu podobnym. Lubię czuć papier pomiędzy palcami, słuchać zmieniającej się tonacji swojego głosu, gdy czytam dialogi i moment, kiedy moja wyobraźnia zaczyna pracować na największych obrotach. Dla mnie książki są arcydziełem, czymś wyjątkowym. Jedna przekazywana z pokolenia na pokolenie, przetargana przez życie; inna przetarta przez każdą grubość i rodzaj tarki struktury szkolnictwa; kolejna zamknięta w archiwum, aby podziwiano ją przez lata. A każda doświadczona i porozrzucana w różne strony bytu przez nurt rzeki przeznaczenia.

Wolałabym, aby moja książka była w twardej oprawie, która jak gruby pancerz, chroniłaby jej zawartość przed zniszczeniem. Wiem co mówię, bo często czytając, zdarza mi się wyginać i zaginać miękkie okładki, zakreślać, podkreślać i zaznaczać treść bądź pisać adnotacje. Do wielu książek często wracam i czasem lubię wyróżnić wyjątkowe zdanie lub myśl.

Nie jestem pisarką. To moje pierwsze kuriozum. Scenariusz napisało życia, a fabuła jest zmienna...raz komedia, raz totalny dramat, a chwilami teksańska masakra piłą mechaniczną.

Jak ją ocenią i czy zostanie przyjęta przez innych? Nie mam pojęcia, ale nie będę się martwić czymś, na co nie mam żadnego wpływu. Przecież opinia publiczna nie jest żadnym tyranem, w porównaniu z tym, co sami o sobie myślimy.

Gust czytelnika jest tak odmienny, że nawet gdybym chciała, nie umiem się ustosunkować. Najważniejsza dla mnie jest ta chwila. Moment pisania i robienia tego, o czym przez większość życia marzyłam. No tak, robiłam to przecież w swoich notesach, fakt. Ale napisanie książki, to coś zupełnie nowatorskiego.

Jeśli śledzisz wzrokiem moje słowa, to znak, że mi się udało. A zatem dotrwałam do jej końca i spełniłam pragnienia. Innymi słowy, namiastka mojej duszy trafiła do twojego umysłu i jest szansa, że może zostawi tam swój odłamek.

Dziękuję Ci Drogi Czytelniku za to, że wziąłeś ją w ręce, a otwierając dałeś szansę na to, aby od tej pory mogła żyć swoim życiem.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZASIANE NIECH ROŚNIE

MODLITWA GDY BRAK MNIE PARALIŻUJE

Z CICHYCH PRZESTRZENI TRANSFORMACJI