ZJAWISKO LAWINY

                                                   

Był późny, upalny, sierpniowy poranek...Dookoła zielona trawa, błękitne, słoneczne niebo i ogród pełen ludzi. Iście sielankowy i znamienity dzień. Gwar rozmów, śmiech dzieci, szum drzew i ten spokój. Wszystko to, czego pragnęłam od bardzo dawna. Małe kawałeczki szczęścia, sekundy uśmiechów i gestów, które potrafią odmienić samopoczucie i poprawić humor na resztę dnia…To miłe uczucie, kiedy po długim czasie Twoja twarz ponownie zaczyna odzyskiwać mimikę, a serce zwiększa tempo bicia. Istotnie jest to ważne, gdy we wszystko wątpisz i obojętniejesz. W takich momentach przynajmniej wiesz, że jednak coś, nie jest zupełnie obojętne w tym wszystkim…

Doskonale pamiętam jak zrelaksowana i rozluźniona byłam tego dnia. Podwórze wypełniało się zapachem gotowanych w kuchni potraw, dzieci beztrosko pluskały się w basenie, a ja kryjąc się przed słońcem rozkoszowałam się kawą w zacienionej przez winobluszcz altanie.

Śmiałam się...Prawie zapomniałam dźwięk jaki z siebie wydaję, kiedy coś mnie bardzo rozśmieszy. Brzmieniem przypominam zachrypniętą czarownicę, a odgłosy z moich ust mają dwukrotnie większą częstotliwość niż głos. Nie przeszkadzało mi to jednak w niczym. Siedziałam z bliskimi opowiadając o pracy, rozprawiając na tematy dotyczące codziennych spraw.

Znacie to powiedzenie, że nic nie dzieje się przypadkiem? Że jedna sekunda potrafi wszystko zmienić, jak w kalejdoskopie?

Ja zawsze wierzyłam w te słowa i patrząc na wiele spraw z perspektywy czasu, okazuje się, że to święta prawda. Gesty, słowa, zdarzenia, ludzie czy przewrotnie nic nie znaczące chwile są jak układanka, której wszystkie elementy zaczynają stopniowo do siebie pasować. Owego poranka nie wiedziałam niestety, że najbliższe, pozornie zwyczajne dwadzieścia cztery godziny, całkowicie zmienią moje życie.

Może zacznę od krótkiego résumé, aby zaznajomić Was z tematem.

Ostatnie półrocze było jednym z najgorszych okresów w moim życiu. Był to chyba najbardziej opłakany, dramatyczny i zatrważający fragment mojej dotychczasowej wędrówki. Często zastanawiam się co wtenczas mną kierowało, na czym opierała się moja logika i jaki by mój cel?!

Na samą myśl o tamtych czasach czuję niesmak, żeby nie nazwać tego odruchem wymiotnym.

Są dwie rzeczy, których nienawidzę najbardziej, które sprawiają, że czuję się bezbronna. Bezsilność i strach. Nie znoszę tego uczucia bezradności i rezygnacji, kiedy wszystko się wali, a ty wiesz, że nic i nikt nie jest w stanie zmienić tego, co się stało...Ale od początku.

Po urodzeniu Mojego syna zmieniłam się. To był powolny proces, ale dość intensywny. Stałam się egoistką. Bywałam nadmiernie wesoła, albo nieludzko złośliwa. Poczucie własnej wartości przekraczało u mnie normę dopuszczalną, a ja ubierałam się w zależności od nastroju, to w uśmiech, to w obojętność. Mąż spędzał czas z dzieckiem, ja z koleżankami. On potrzebował bliskości, a ja przestrzeni. Łaknął mojej uwagi, a ja świętego spokoju. Tęsknił za wspólnie spędzonymi chwilami, a ja planowałam sobie czas bez jego udziału.

Nie chcę wyjść w Waszych oczach na wredną, bezuczuciową jędzę, ale tak było. Wina nie leżała jedynie po mojej stronie, a powodów do rozgoryczenia miałam mnóstwo. Nasz związek zaczął się rozpadać, ponieważ nie było w nim partnerstwa, wzajemnego oparcia, akceptacji i najistotniejszej dla dobrego samopoczucia równowagi psychicznej każdego z nas. Nie jest to jednak czas i miejsce, aby o tym pisać...innym razem może.

Faktem jest, że znalazłam sobie na to swój złoty środek i nabrałam dystansu. De facto, tak naprawdę nie potrafiłam pozbyć się tego uczucia, że wszystko było nie tak i nie umiałam go niczym zagłuszyć. Postanowiłam złożyć pozew o rozwód, który miałam nadzieję, pozwoli ustalić nam własne priorytety i uporządkuje uczucia. Mąż był wściekły. Kolejny raz ukazały się pomiędzy nami różnice, rozbieżności w sposobie myślenia i kompletny brak porozumienia z obu stron.

Dla mnie był to tylko skrawek papieru i narzędzie, którym ostatecznie postanowiłam się posłużyć, aby na nowo rozpalić iskrę pomiędzy nami lub całkowicie ją zgasić. Chciałam zwyczajnie mu uświadomić, że to jedyny moment, aby zawalczyć lub odpuścić….By spojrzeć na nasz związek z boku, móc choć przez chwilę zagłuszyć ten potok galopujących, przygnębiających myśli i przypomnieć sobie o tej drugiej osobie, o emocjach jakie wywoływała podczas pierwszego spotkania i długo potem, a które z czasem zniknęły. Dla mnie wszystko stawało się jasne, zaczynałam powoli rozumieć, że wbrew temu, co mnie się do tej pory wydawało, wbrew temu, co wydawało się wszystkim innym dookoła...to nie jest koniec. Liczyłam się z tym, że pojawią się trudności i z pewnością przyjdzie nam stoczyć jeszcze niejedną bitwę, ale...mimo, że tego nie chciałam wierzyłam, że to o co walczę warte jest każdego poświęcenia.

On niestety odebrał to kompletnie inaczej…Dla niego nie była to szansa dana przez los...on patrzył, ale jakoś nie widział.

Był wściekły i rozgoryczony. Zmienił się i jeszcze bardziej zdystansował.

Czasami myślimy, że kogoś znamy i wiemy o nim wszystko. Dokonujemy analizy zachowań tej osoby, rejestrujemy gesty, a każde słowo jesteśmy w stanie rozłożyć na czynniki pierwsze. Domyślamy się jak zareaguje w określonych sytuacjach, wiemy tyle ile ta osoba chce na pokazać lub tyle, że w danym momencie postąpi w taki czy inny sposób.

Niestety nie byłam wtedy w stanie dowiedzieć się, czego chciał mój mąż. Wiedziałam, że wciąż mnie kocha, że się martwi...nic więcej. Po latach nieporozumień, braku otwartej komunikacji między nami, niedoborem bliskości i odczuwaniem wciąż pogłębiającej się pustki ulegliśmy ewolucji, by na koniec przybrać nowy, wygodny dla nas kształt. On nauczył się z tym żyć, dusił w sobie każdą emocję wierząc, że rozwiązanie przyjdzie samo i jakoś to będzie. Założył ochronny pancerz, aby odbijać każdą negującą jego pogląd myśl i przyodział maskę obojętności, która stała się jego skórą. Zaprzestał walki, wręcz odwrotnie skapitulował. Szukał zrozumienia i ukojenia u koleżanki z młodości i temu poświęcał swój czas.

On zaczął uciekać, a ja coraz bardziej zanurzać się w głąb siebie i poszukiwać odpowiedzi na swoje pytania we własnym wnętrzu i emocjach.

Dwa tygodnie przed rozprawą wycofałam pozew o rozwód. Nie powiedziałam mu o tym, dowiedział się o wiele później. Nie wiem dlaczego to zataiłam. Może chciałam dać mu więcej czasu, którego ja już nie potrzebowałam. Dla mnie wreszcie wszystko wydawało się być jasne i przejrzyste. Co prawda spodziewałam się, że będzie trochę inaczej, a ironia sprawiła, że było o wiele gorzej. Los zadrwił ze mnie śmiejąc mi się prosto w twarz i pokazał, że nie zawsze zdarzają się szczęśliwe zakończenia.


Streszczając się powiem w niewielu słowach, że jednym ze skutków ubocznych mojej wewnętrznej przemiany była chorobliwa, wręcz maniakalna zazdrość. To było całkowitą nowością, jeśli chodzi o mnie w tym związku. Tego uczucia nie znałam zbyt dobrze. Zdarzało mi się odczuwać zazdrość, ale nigdy nie poddawałam się jej absurdom. Jak to się niestety mówi: „ Tyle o sobie wiem na ile nas sprawdzono”… No właśnie. Ja zostałam przez nią dosłownie pożarta, doświadczyłam jej w najbardziej mrocznej odsłonie i poznałam jej najgorsze oblicze. Ktoś patrząc z boku mógłby określić to opętaniem przez demona. Moim była zazdrość. Zachowywałam się prawie tak samo jak opętani ludzie w filmach o egzorcyzmach. Zmieniły mi się kontury twarzy, wydobywałam z siebie okropne odgłosy, a w moich oczach zobaczyć można było obłęd. Objawy nasilały się wieczorem, kiedy każde z nas szło do innego pokoju. W ciemności, o zmierzchu czy wieczorami zazwyczaj wyostrzają się zmysły. Ja o tej porze popadałam w totalną paranoję. Co ja mówię? To były totalne pierdolnięcia. Umysł prawie eksplodował mi od wszystkich podejrzliwych myśli, a ciało reagowało jakby miało ataki epilepsji. Biegałam z pokoju do pokoju krzycząc bezsensownie. Skradałam się, żeby sprawdzić co robi mój mąż i wykorzystywałam każdą możliwość, aby tylko sprawdzić jego telefon. Przepoczwarzyłam się i dosłownie stałam „psem ogrodnika”. Z osoby, która w ukryciu pragnęła, aby partner znalazł sobie kogoś i odszedł, by ta wreszcie mogła mieć święty spokój...do istoty, która przestała interesować się czymkolwiek i kimkolwiek, bodajby nie spuścić go z pola widzenia.

W moich myślach panował chaos, byłam na zmianę rozkojarzona lub pobudzona, doznawałam napadów leków i nie mogłam spać. Stopniowo zaczęłam odczuwać różnego rodzaju bóle. Były to skurcze w rękach i nogach, czasem miejscowe braki czucia. Pojawiały się ogromne bóle głowy, problemy z pęcherzem i ciągłe zmęczenie. Stałam się wycofana i przygnębiona. Drętwiał mi kark, pogorszył się mój wzrok, występowały zawroty głowy, problemy z pamięcią i koncentracją. Stało się to na tyle poważne, że pewnego dnia na urlopie w Polsce zaczęłam krwawić...po wizycie u lekarza musiałam natychmiast iść do szpitala , by tam dowiedzieć się na własnej skórze czym jest skrobanka.

Już nie było zabawnie, dramatycznie czy źle. Było tragicznie. Byłam jednym, wielkim kataklizmem.

Wtedy przełącznik w mojej głowie postanowił się chyba zresetować i odpalić twardy dysk na nowo. Nazwałabym to raczej trybem awaryjnym, ale to nieistotne. Większe znaczenie ma fakt, że dzięki temu zaczęłam pojmować, że coś się ze mną dzieje, czego nie potrafię sobie do końca wytłumaczyć. Zaczęłam dostrzegać, że powoli znikam i nie ma już mnie we mnie. Doszukiwałam się sensownej przyczyny „tego całego zamieszania”. Moja pasywność, otępiałość i boleść jaką przeżywała moja dusza wywoływały we mnie stany depresyjne.

Ale o tym już wiecie. Mam depresję. Przynajmniej do tej pory tak myślałam…

Wróćmy do początku i do owego cudownego, sierpniowego poranka.

Nie wspomniałam nic o drętwieniu karku, który towarzyszył mi już od trzech dni i był nie do zniesienia. Byłam na mocnych lekach przeciwbólowych, które nie pomagały w ukojeniu moich męczarni.

Tego lata spędzaliśmy urlop pod namiotem rozłożonym w ogrodzie u teściów. Chcieliśmy zbliżyć się do siebie i pozwolić, aby nasze dziecko mogło doświadczyć trochę survivalu. Miałam za sobą dwie nieprzespane noce, dlatego kolejną postanowiłam spędzić w domu jego rodziców, by nie narażać karku na leżenie na nierównym podłożu.

Dalsze wydarzenia były jak zjawisko lawiny, nie do zatrzymania.

Znowu nie mogłam spać. Ból był olbrzymi. Tej nocy skupiałam się tylko na tym, aby nie ruszyć głową nawet o centymetr, bo w przeciwnym razie mój mózg mógłby eksplodować. Czułam palenie wewnątrz niego i ucisk, którego nie zapomnę do końca życia.

Zaczęło świtać, a ja czułam się coraz gorzej. Krzyczałam z całych sił wołając teściową, ale ta spała głębokim snem. Musiałam iść po pomoc, tyle że nie byłam w stanie ustać na nogach. Czołgałam się więc powoli w stronę drzwi, a ciałem targały konwulsje brudząc całą podłogę i zostawiając za mną ścieżkę, taki drogowskaz, na wypadek gdyby ktoś zaczął mnie szukać. Jakimś cudem udało mi się dopełznąć do drzwi wejściowych i znaleźć na podwórzu. Potem pamiętam tylko krótkie migawki. Teściowa biegnąca po męża, on klęczący na ziemi i trzymający moją głowę na kolanach, mój syn głaszczący mnie i wycierający usta z wymiocin...karetka, szpital. Cisza i sen. Kiedy ocknęłam się po jakimś czasie (nie wiem ile minęło odkąd się tam znalazłam, ale z pewnością wiele godzin) ból głowy i karku zniknął. Potem ponownie, jedyne co pamiętam, kiedy odzyskiwałam poczucie rzeczywistości, to krótkie momenty, gdy mnie badano, pytania lekarzy, tomografia, długa podróż karetką na oddział neurologiczny i końcowa diagnoza rozpoznania ogniska demielinizacyjnych w prawym płacie czołowym. Lekarze chcieli zrobić mi nakłucie lędźwiowe, ale nie wyraziłam zgody. Byłam zmęczona. Chciałam jak najszybciej wrócić do domu, do męża i syna.

Po powrocie ze szpitala podjęłam decyzję o wizycie u psychiatry. Uznałam, że moje bóle mają podłoże psychosomatyczne i muszę zacząć przyjmować leki. Dostałam psychotropy i tak skończył się nasz urlop.

Powrót do realności był prawdziwym wyzwaniem. Większość chyba wie jak działają leki przeciwdepresyjne i że leczenie nimi bywa gorsze od choroby. Ale byłam uparta. Chciałam znów stać się sobą, ale tą inną. Pragnęłam być nową wersją siebie, która kocha męża i dziecko i ma zupełnie inne priorytety niż te, które pamięta z przeszłości. Zaczęłam poświęcać dużo uwagi psychologii, swoim zainteresowaniom, rodzinie i pracy.

Z tamtego okresu pamiętam sporo, ale jedyne, co utkwiło mi w pamięci to strach.

Czemu ludzką rzeczą jest się bać? Czy masz tak czasami, że dygoczesz ze strachu i nie potrafisz nawet znaleźć jego przyczyny? Dlaczego ta silna emocja, towarzyszącą ci bez przerwy, potrafi bez konkretnego powodu Tobą zawładnąć?

Ja myślałam tylko o jednym: Czy zdołam wszystko naprawić?


Miesiąc później po kontrolnych badaniach zdrowia lekarz wysłał mnie na rezonans mózgu. Wstępna diagnoza: rozpoznanie stwardnienia rozsianego.


Tak nastała jesień…..

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZASIANE NIECH ROŚNIE

MODLITWA GDY BRAK MNIE PARALIŻUJE

Z CICHYCH PRZESTRZENI TRANSFORMACJI