WSZYSCY TACY SAMI CZYLI WSZYSCY NIENORMALNI

                                                          



Zastanawialiście się kiedyś nad tym, ilu ludzi przewija się przez nasze życie?

Gdyby porównać ich do książki, to jedni byliby literami, inni stronami, kolejni rozdziałami naszego życia, a niektórzy stanowiliby jedynie jego większość, czy tego chcemy czy nie.

Przychodzą, odchodzą, czasem zostają na dłużej lub na zawsze. Są nam potrzebni, tak jak my jesteśmy potrzebni im, a czasem okazuje się, że byli potrzebni, gdy już ich nie ma...

W mojej książce powstają nowe rozdziały, tworzą się nowe linijki, znikają stare...Lista osób bliskich i tych daleko, z biegiem lat wydłuża się. Z większością z nich łączą mnie podobne upodobania, praca, zmartwienia lub przeszłość. Zazwyczaj podobni, ulepieni z jednej gliny, szukający czegoś lub uciekający przed czymś. Posiadających te same lęki lub radości. Zawsze jakiś wspólny mianownik. Zawsze ktoś obok. Miłe to i przerażające zarazem. 

My ludzie, to zaiste zaskakujące i dziwne istoty. Z jednej strony zaradni i całkowicie samowystarczalni, a z drugiej słabi i niezdolni do istnienia samodzielnego. Zawsze w jakiś pośredni lub bezpośredni sposób jesteśmy od kogoś uzależnieni. Musimy często żyć w stadzie lub w jakiejś grupie. I choć mówimy, że mamy już dość ludzi, ale zawsze w jakiś sposób jesteśmy od nich uzależnieni. Ja jestem tego najlepszym przykładem. Samotność to moja słabość, mój lęk i zagłada. Nic nie przeraża mnie bardziej!

Chociaż nie, już jest lepiej. Albo im starsza, tym mądrzejsza...chyba? Bynajmniej, Ważne, że pracuję nad tym i uczę się być ze sobą sam na sam.

Tresuje siebie jak małego szczeniaczka, małymi kroczkami oswajam z odosobnieniem i nagradzam ciasteczkiem za każdą chwilę, którą zamiast innym, poświęciłam sobie.

I jakie rezultaty? No cóż...Zazwyczaj idzie gładko.

Oczywiście mam na myśli "gdy robię to świadomie i na swoich warunkach". Gorzej, gdy ktoś decyduje za mnie, porzuca, zdradza lub znika wtedy w jednej sekundzie cofam się w rozwoju do początku etapu i jak małe, skulone dziecko płaczę w kącie i trzęsę ze złości.

Naprawdę jestem pojebana. I pewnie jest to jeden z powodów, dlaczego dzisiaj jestem w stanie, w jakim jestem. Dlaczego mam manię prześladowczą na punkcie mojego męża i jego telefonu? Nie pozwalam mu wychodzić z domu, albo w trakcie piwa z kumplami bombarduje go telefonami, bądź co gorsze wysyłam im sms’y z obelgami, że to przez nich wyszedł?

Słabe to wiem. Wstydzę się tego. Ale zawsze „po”, nie „w trakcie”. W chwilach, kiedy mój łeb zostaje opętany przez demona zazdrości lub totalnej skretyniałości, wyłączam racjonalne myślenie i lecę jak rakieta. Gorzej jest później...Ale tak to jest w depresji. A ja ją mam.

Chyba. Tak myślę. Bo co innego sprawia, że zachowuję się, myślę i postępuję w ten a nie inny sposób? Co mi dolega, że jestem pełna sprzecznych uczuć, a radość zawsze tłumi złość?

Depresja to poniekąd gniew. Depresja to urojenia prześladowcze. To złość na siebie i na każdego, kto jest blisko nas, każdego kogo można obwinić.

Jakieś dwa lata temu byłam inna. Obojętna, zapatrzona w siebie. Prawie przewracałam się zadzierając wysoko nos. Nie interesowało mnie moje małżeństwo, co robi druga połowa, o czym myśli i czego potrzebuje. Zasada „wszystko mi jedno, mi jest fajnie”.

Aż pewnego dnia, jakiś cholerny guzik w mojej głowie się przełączył i psychoza skoczyła mi do umysłu tak, jakby tylko na to czekała. Przeraża mnie to.

Mam wrażenie, jakby ktoś zamknął mnie wewnątrz mojego ciała i sterował jak marionetką. A ja siedzę w środku, patrzę na to wszystko i jedyne, co się ze mnie wydobywa to cichy dźwięk przypominający zwierzęce wycie.

Zaciskam zęby błagając, żeby ktoś mnie wypuścił. Nie rozumiem, nie pojmuję i nie mam kontroli. Jestem bezsilna wobec ciasnego umysłu, który by osiągnąć swój cel odwołuje się do moich najgorszych wad. Patrzę jak ja, którą znałam rozpada się na moich oczach. W bezruchu obserwuję swój upadek i nie mogę z tym nic zrobić, a im dłużej to trwa, tym słabsza się czuję i boję się, że utknę tam na zawsze.

Przestałam pisać. Odeszłam na jakiś czas od komputera, żeby uspokoić emocje. Było ich za dużo i powoli zaczęły mnie przytłaczać. Cofam to co, napisałam wcześniej. Samotność nie jest moją słabością. Jest jedną z nich. Właśnie uświadomiłam sobie, jaka jest druga. To bezsilność. Właściwie pozorna bezsilność, gdy wbrew sobie muszę zrezygnować lub wyrzec się własnych praw.

Rozumiesz mnie? Czy miałeś kiedyś tak samo? Te uczucia? Strach? Niemoc?

Czy tak jak ja, gotowy byłeś uwierzyć w swoje szaleństwo, tylko dlatego, bo nie miałeś już siły dłużej walczyć i udowadniać, że jest inaczej?

Jeśli tak...to pewnie zgodzisz się ze mną, że są gorsze powody na bycie trupem niż śmierć. Jeśli kiedykolwiek byłeś zamknięty w klatce własnego umysłu, to wiesz również, że kiedy człowiek znajdzie się na krawędzi to...bez względu na wszystko, czy wierzy czy nie wierzy w Boga, będzie błagał o pomoc. Wcześniej czy później, ale będzie żebrał o cud i wysłuchanie. I nawet jeśli przez większość życia było to dla niego jedynie mżonką i złudną nadzieją – w miejscu, gdzie nie ma już nic, tylko to mu pozostanie...

Tak to już jest...

Bo wszyscy jesteśmy tacy sami, czyli wszyscy nienormalni.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZASIANE NIECH ROŚNIE

KIEDY CIEMNOŚĆ MÓWI PIERWSZA

MODLITWA GDY BRAK MNIE PARALIŻUJE