GDY DUSZA SIADA NA SCHODACH I MILKNIE
Dziś… nie posprzątałam....
Nie tylko naczyń. Zostawiłam wszystko.
Porozrzucane ubrania na oparciu krzesła, zwinięty koc w salonie, jakby wciąż ktoś pod nim leżał. Buty na środku przedpokoju – każde inne. Pudełko po ciastkach na blacie. Otwartą pastę do zębów. Resztki obiadu w garnku.
Rozsypane ciuchy z suszarki, których nikt nie chce składać...
Wszystko – jakby ktoś właśnie wyszedł i już nie wrócił. Tylko ja – zostałam.
Chodziłam między tym wszystkim, próbując przez chwilę zebrać siły, żeby „ogarnąć dom”, ale w końcu...usiadłam. Na ganku. Na schodku, który lekko się rusza pod ciężarem lata i zmęczonego ciała. Z kubkiem letniej herbaty, której nawet nie miałam ochoty pić.
Patrzyłam przed siebie – na ledwo widoczny między budynkami zachód słońca, który tego dnia nie był spektakularny. Żadnych cudów. Żadnych znaków. Niebo było po prostu…nijakie. Trochę sine. Trochę różowe. Jakby też nie wiedziało, co dzisiaj czuje.
Nie myślałam o pieniądzach. Nie o pracy. Nie o „co dalej”. Po prostu poczułam to, co przez ostatnie tygodnie chowałam pod hasłem:
„Jakoś to będzie.” To wszystko, co mnie przygniatało. To, co się skumulowało: trudne rozmowy, przemilczane lęki, niezałatwione sprawy. Ten cały chaos, który próbuję trzymać w ryzach, żeby jakoś działać, jakoś żyć.
Ale dzisiaj nie działałam. Nie ogarniałam. Nie ratowałam. Siedziałam...I coś się we mnie odklejało. Jakby zsuwała się ze mnie zbroja zrobiona z obowiązku, udawania, napięcia.
Nie płakałam. Nie było dramatu. Po prostu poczułam w brzuchu ten znajomy ucisk, który zwykle odganiałam kolejnym działaniem – i pozwoliłam mu być...zwyczajnie się rozgościć i trwać. Poczułam, jak ciało cicho mówi:
„Już nie chcę się starać. Już męczy mnie ta codzienna walka. Już nie chcę być silna za wszystkich.” Nie było w tym rezygnacji. Była w tym... ulgowa cisza.
Mąż zajrzał przez drzwi.
- Wszystko ok? - zapytał.
- Nie sprzątasz? – rzucił od niechcenia.
A ja spojrzałam spokojnie i powiedziałam:
- Nie. Dzisiaj nie.
Nie tłumaczyłam. Nie przepraszałam. Bo dziś nie chciałam być tą, która ma wszystko pod kontrolą. Dziś nie musiałam być idealna. Potrzebowałam być... sobą. Z bałaganem na podłodze. Z bałaganem w sercu. Z nieskładnym oddechem. Z nieprzygotowaną kolacją i nieumytym sumieniem. Ale też – z tą cichą zgodą na to, że nie wszystko musi być zrobione, żeby coś się we mnie ułożyło.
Nie wiem, czy to już siła, czy po prostu zmęczenie. Ale dzisiaj poczułam się prawdziwa.
Jakby po raz pierwszy nikt we mnie nie grał roli. Jakby po raz pierwszy moja dusza powiedziała: „Dziękuję, że nie udajesz.”
Weszłam do domu dopiero, gdy zrobiło się ciemno. Światło w kuchni odbijało się w zlewie pełnym brudnych kubków. Nic nie mówiły.
Nie wytykały. Czekały...
Ale ja już nie musiałam się spieszyć. Bo nic się nie stało.
Świat się nie zawalił. Dom się nie rozpadł.
Miłość nie uciekła. A ja – po prostu byłam.
I to - jak się okazuje - wystarczyło...
Komentarze
Prześlij komentarz