URODZONA W 1982
To ja...Dziecko tamtych czasów. Tamtego świata.
Świata, którego już nie ma – ale który żyje we mnie, w mojej pamięci, w moim sercu.
Ehhhh...cieszę się, że jeszcze zdążyłam złapać tamten świat za rękaw… zanim się oddalił...
Czasem patrzę na dzisiejsze czasy, ludzi, planetę i czuję się trochę jak przybysz z innej epoki. Jakby wszystko było szybsze, głośniejsze, bardziej błyszczące… ale jednocześnie puste.
Bo my żyliśmy inaczej. I nie chodzi o to, że "lepiej" – ale głębiej. Bliżej człowieka. Prawdziwiej.
Nie mieliśmy internetu, ale mieliśmy siebie.
Nie potrzebowaliśmy komunikatorów – wystarczyło zapukać do drzwi sąsiada.
Nie było potrzeby umawiać się przez telefon – po prostu się wychodziło z domu i ktoś zawsze czekał na podwórku.
Pamiętam, jak jeździliśmy na rowerach do ciemnej nocy. Bez kasków, bez mapy w telefonie. Liczył się śmiech, wolność i to uczucie, że świat należy do nas – chociaż był taki prosty.
Piliśmy wodę z kranu, dzieliliśmy oranżadę z jednej butelki. Nie baliśmy się zarazków – baliśmy się tylko spóźnić na bajkę o 19:00.
Nie mieliśmy wszystkiego – ale mieliśmy siebie.
Po szkole biegło się na trzepak, grało w gumę, skakało w klasy. Nie istniała „nuda”, bo nawet z patyka można było zrobić miecz albo mikrofon.
Zabawki nie miały baterii, tylko wyobraźnię.
Telewizor był jeden – w całym domu. I miał dwa programy. A jednak potrafił nas zebrać razem, całą rodzinę, na wieczorne „Domowe Przedszkole” czy „Teleranek”.
Nie było kompulsywnego oglądania seriali – był czas, by na coś czekać, cieszyć się małym.
Nasi rodzice nie kupowali nam najnowszych zabawek – dawali czas.
Nie mieliśmy wielu zdjęć – ale każda fotografia coś znaczyła...czarno-białe zdjęcia, które miały duszę. Dzusiaj z przyjemnością przeglądam rodzinne albumy, patrząc w twarze ludzi, którzy już odeszli, a których noszę w sobie każdego dnia.
Dzisiaj… Dzisiaj dzieci mają wszystko – ale nie mają czasu. Czasu na rozmowę, na pobycie razem, na słuchanie. Technologia pozwala być „wszędzie” – ale nigdzie nie jesteśmy naprawdę.
W tamtych latach rozmowa była świętością.
Spotkania przy stole – codziennością.
Słowo dane – było ważniejsze niż umowa.
Nie potrzebowaliśmy lajków, by czuć się ważni. Wystarczyło spojrzenie, gest, uśmiech...
Nie pisaliśmy o emocjach w postach. Przeżywaliśmy je naprawdę.
Naszych rodziców nie było stać na wiele – ale dali nam wszystko, co się liczyło: miłość, obecność, wartości.
Nie mieliśmy PlayStation, ale wiedzieliśmy, czym jest współpraca, dzielenie się, czekanie na swoją kolej.
Nie byliśmy nadzorowani kamerami i aplikacjami – a mimo to potrafiliśmy wrócić do domu na czas, powiedzieć „dziękuję”, „przepraszam” i „proszę”.
Czasem widzę, jak moje dziecko zatapia się w ekranie. Jak zamienia głos na wiadomość, dotyk na emoji, obecność na „status online”.
I boli mnie serce. Bo wiem, ile traci. Ile mu nieznane – bo świat mu to odebrał.
Nie idealizuję. Tamte czasy też miały swoje trudności.
Ale były prawdziwe.
Byliśmy blisko siebie.
Czas płynął wolniej, ale żyliśmy bardziej.
Dziś patrzę na to, co było…
I wiem, że to nie tylko wspomnienia – to moje korzenie. To tamten czas nauczył mnie, co to znaczy być człowiekiem..
Zanim świat się rozpędził… zanim zaczął scrollować więcej niż przeżywać.
My – pokolenie '82 – jesteśmy pomostem.
Pomiędzy kasetą magnetofonową a streamingiem.
Pomiędzy trzepakiem a TikTokiem.
Pomiędzy listem pachnącym perfumami a wiadomością z GIF-em.
Pomiędzy wychowaniem przez rodziców a byciem rodzicami, którzy próbują zrozumieć świat, który pędzi szybciej niż kiedykolwiek.
I myślę, że to coś znaczy.
Bo jesteśmy ostatnim pokoleniem, które słuchało rodziców…
…i pierwszym, które słucha swoich dzieci.
Jesteśmy edycją limitowaną.
Z duszą analogową, sercem offline, pamięcią, która nie mieści się w chmurze – tylko w sercu.
I chcę to zapisać.
Dla siebie.
Dla dzieci.
Dla tych, którzy zapomnieli, jak wyglądał świat, zanim zaczął się świecić...
Komentarze
Prześlij komentarz