Z KOLAN DO NIEBA


Nie zawsze jestem silna.

Choć wiele osób tak o mnie mówi.
Choć czasem sama próbuję w to wierzyć, patrząc w lustro z oczami tak zmęczonymi, że nie poznaję w nich siebie.

Są dni, kiedy wszystko mnie przygniata. Nie jedno wydarzenie. Nie konkretna sytuacja.
Ale wszystko...Jakby życie ważyło zbyt wiele, a ja próbuję nieść je sama.

Czasem w głowie pojawia się zdanie, które boję się wypowiedzieć na głos: „Niech to się skończy”...Nie chodzi o śmierć. Chodzi o ten wewnętrzny krzyk zmęczonej duszy, która już nie widzi sensu. Nie ma już siły próbować. Nie ma już energii się podnosić. Nie ma już nadziei, że coś się zmieni. I wtedy… chcę się położyć. Zniknąć na chwilę z tego świata. Zamknąć oczy i… przestać czuć...

Ale nawet wtedy – w tym najciemniejszym miejscu – coś we mnie zostaje. Maleńka iskierka. Może wiara. Może naiwność. A może to właśnie wewnętrzna siła, która nie wygląda jak bohaterka z filmu, ale jak kobieta skulona pod kocem, która nadal oddycha.

Bo ona nie zawsze się stawia. Nie zawsze walczy. Czasem tylko… nie znika. Kiedy już nie próbuję się ratować, Kiedy nie szukam afirmacji, kiedy nie błagam Wszechświata o pomoc, kiedy po prostu się poddaję – coś się zmienia...

Nie wiem, jak to opisać. To nie cud. Nie objawienie. To coś… niewidzialnego.

Jakby niewidzialna ręka położyła się na moim ramieniu. Jakby życie – to, które mnie łamało –
nagle powiedziało: „No już...Wystarczy. Teraz ja cię poniosę.”
I naprawdę – nagle czuję, że nie muszę już tego wszystkiego sama.

Wszechświat nie zawsze ratuje mnie od razu.
Ale zawsze ratuje w samą porę. Czasem w postaci czyiś słów. Czasem w uśmiechu mojego dziecka. Czasem w piosence, która pojawia się dokładnie wtedy, kiedy mam łzy w oczach.
A czasem… po prostu jako oddech, który mówi:
Jestem. Jeszcze jestem.

Wewnętrzna siła nie zawsze się podnosi z okrzykiem. Czasem podnosi się na kolanach.
W ciszy. W drżeniu. W bólu. Ale się podnosi.
Bo wie, że jeszcze nie skończyła tej historii.

Bo wiesz...ja też – choć wiele razy chciałam ją zamknąć – wracałam. Po kawałku. Po jednej dobrej myśli. Po jednym westchnieniu. Nie dla innych. Nie dla świata. Ale dla tej części mnie, która – choć pęknięta – wciąż wierzy, że jeszcze czeka ją coś pięknego...

I jeśli właśnie teraz czytasz to z drżącym sercem posłuchaj uważnie...

Wierzę dzisiaj, że to właśnie poddanie jest najczystszym wyrazem siły. Nie wtedy, gdy dalej walczysz. Ale wtedy, gdy z pokorą klękasz i mówisz: „Nie wiem. Nie mogę. Nie dam rady.

Bo są takie chwile, kiedy już nie ma nic więcej do zrobienia. Żadne afirmacje, żadne działania, żadne strategie nie działają. Wtedy… zostaje tylko jedno...odpuszczenie. Poddanie się.
Nie światu. Nie porażce. Ale czemuś większemu niż nasze rozumienie.

To nie jest rezygnacja. To uznanie, że Wszechświat widzi więcej niż my. To akt najwyższej wiary – że nawet jeśli leżymy twarzą do ziemi, jesteśmy dokładnie tam, gdzie trzeba. Bo czasem dusza uczy się najwięcej, gdy ciało nie ma już siły iść dalej.

Wówczas...w tej całkowitej bezbronności – coś przychodzi. Cisza, która już nie boli. Tchnienie, które przynosi spokój. Delikatna obecność, która mówi: „To dobrze. Już nie musisz. Teraz ja Cię poprowadzę.”

Nie każdy to zrozumie...
Bo to mądrość, która nie mieści się w słowach.
To mądrość, którą zna tylko ten, kto już wszystkiego próbował. Kto już się bał, już krzyczał, już płakał do Boga, i został w ciszy bez odpowiedzi.

Ale prawda jest taka: to właśnie w ciszy zaczyna się odpowiedź. Nie musisz już nic udowadniać.
Nie musisz już wszystkiego rozumieć. Wystarczy, że jesteś.
Wystarczy, że nie znikasz.
Wystarczy, że… się poddasz.

Bo to, czego szukasz, nie przychodzi przez kontrolę. To przychodzi wtedy, gdy usiądziesz w popiele swoich planów i powiesz:
Teraz, Wszechświecie… Twoja kolej.”

I to właśnie wtedy zaczyna się prawdziwa magia. Nie z ego. Nie z wysiłku. Ale z tej cichej mądrości, która wie, że życie nie zawsze trzeba prowadzić. Czasem trzeba mu po prostu pozwolić, by poprowadziło nas...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

ZASIANE NIECH ROŚNIE

KIEDY CIEMNOŚĆ MÓWI PIERWSZA

MODLITWA GDY BRAK MNIE PARALIŻUJE