PAMIĘTNIK DUSZY Z BRZEGU NICOŚCI
Są takie momenty w życiu kobiety, kiedy wszystko zaczyna się kruszyć, a ona... nie ma siły już tego trzymać. Najpierw myślisz, że to tylko zmęczenie. Potem - że może się wypaliłaś. W końcu zaczynasz czuć, że nie jesteś już tą, którą byłaś. Ale nowa ty jeszcze się nie pojawiła.
To właśnie tam byłam....W rozpadzie. W rozmyciu. W tym stanie, którego nie da się wytłumaczyć nikomu, kto tego nie doświadczył...
Nie płakałam z żalu. Nie wołałam o pomoc. Po prostu znikałam. Odpadały ode mnie role, które już mnie nie niosły. Odpadały relacje, które karmione były tylko dawnym ,,muszę". Odpadały oczekiwania - moje i cudze - jak wysuszone liście.
Nie było to spektakularne. Nie wygladało jak odrodzenie. Nie było świateł, nie było fanfar. Była cisza.
I coś we mnie szeptało: ,,Odpuść. Jeszcze nie wiesz kim jesteś. Ale już nie jesteś tamtą.'
Ehhh ...Trudno opisać ten stan innym. To nie depresja. To jak... duchowy rozpad komórek. Choć bolało, choć nie rozumiałam - czułam, że to ma sens. Że pod spodem pęka ziemia, by coś mogło wykiełkować.
Zanim poczułam, że wracam do siebie - zaczęło mówić ciało. Nie rozumiałam go od razu. Przez lata uczyłam się funkcjonować, nie czuć. Mieć plan. Działać. Udowadniać. Czułość była luksusem. Odpoczynek - słabością. A przecież moje ciało pamiętało wszystko. Gdy wszystko we mnie się rozpadało, ono szeptało pierwsze:
"Zatrzymaj się. Nie mów tyle. Oddychaj. Połóż się. Dotknij brzucha. Nic nie rób."
I zaczęłam słuchać...
Najpierw z lękiem. Bo jak to? Ja bez działania, bez spinania się, bez kontroli? Ale ono nie chciało ode mnie nic, poza obecnością.
W brzuchu pojawiło się ciepło - jakby dawna ja chciała być znów utulona. W piersiach zrobiło się miękko - jakby kobiecość przestała być zbroją. W biodrach poczułam ruch - wolny, dziki, nieplanowany. Ciało zaczęło przywracać mnie do życia. Nie medytacja, nie afirmacje, nie książki. Tylko prosty powrót do oddechu. Do dotyku. Do kontaktu ze sobą bez słów.
Nie wróciłam od razu. To byt proces. Ciało długo jeszcze puszczało napięcia z lat, które spędziłam w trybie ,przetrwania". Ale z każdym dniem czułam mniej. Potem czułam się bardziej jak motyl, który wyszedł z kokonu.
Chyba właśnie wtedy zaczęłam się sobie podobać. Nie z wyglądu. Z prawdy.
Wtedy zaczęłam się rozluźniać. Nie walczyć z tym, co się dzieje. Nie próbować wracać. Rozluźniłam barki. Rozluźniłam głos Rozluźniłam serce.....Bo już nie chciałam się składać. Chciałam być. W tej bezkształtnej, dziwnej formie. Chciałam nie wiedzieć.
I chyba właśnie wtedy....coś zaczęło się rodzić.
Nie wydarzyło się to nagle. Nie obudziłam się pewnego dnia ,uzdrowiona", promienna i silna....
Wracałam powoli. Kawałek po kawałku. Najpierw wróciły oddechy - spokojniejsze. Potem spojrzenia - bardziej obecne. A potem... zaczęłam siebie zauważać. W odbiciu w lustrze, które przestało być surowe. W dłoniach, które same się głaskaly po udach. W łzach - już nie z bólu, ale z ulgi. Coś się składało. Ale nie na siłę... Nie wedĺug planu. Wróciła do mnie uważność. Wróciło ,nie muszę" - tak długo tłumione. Wróciła delikatność wobec siebie....
Już nie chciałam nic udowadniać. Już nie potrzebowałam poklasku. Chciałam... być. Z herbatą. Z ciałem. Z ciszą.
To był najdziwniejszy etap - ten powrót. Bo nikt nie widzi go z zewnątrz. Nikt nie klaszcze. Nikt nie pisze: ,wow, jesteś taka nowa!"
Ale ja wiedziałam...Wiedziałam, że wracam.
Nie do jakiejś dawnej wersji siebie. Tylko do tej, którą byłam, zanim nauczyłam się nie być sobą.
I od tej pory...już nic nie musiało być na pokaz...
Chyba cię rozumiem i zaczynam rozumieć siebie…chyba
OdpowiedzUsuń❤️cieszę się
Usuń