CZASEM GŁOŚNO...ZNACZY PUSTO
Nie każda rozmowa jest rozmową. Nie każda „pomoc” naprawdę pomaga. I nie każda „świadomość” ma w sobie czucie…
Czasem spotykamy ludzi, którzy mówią o świetle, ale zostawiają po sobie cień. Którzy uczą innych, choć sami się jeszcze nie usiedli w prawdzie. Którzy używają duchowych słów jak broni – błyszczącej, ale zimnej.
A my?
My stoimy przed nimi… i czujemy wszystko. I choć bardzo łatwo byłoby odpowiedzieć tym samym tonem – czasem wystarczy tylko zostać przy sobie. I zobaczyć więcej, niż ktoś chciałby nam pokazać.
Oto jedna z takich rozmów. Nie idealna. Nie spokojna. Ale prawdziwa...
--------
– Wiesz… nie chcę Cię oceniać – zaczęła, zanim zdążyłam coś powiedzieć – ale naprawdę myślę, że powinnaś popracować nad swoją wibracją. Czuć w Tobie sporo chaosu.Uśmiecham się delikatnie. Nie dlatego, że się zgadzam. Po prostu… już nie muszę się bronić.
– Może masz rację – odpowiadam spokojnie. – Może jeszcze nie wszystko we mnie ułożone. Ale… nie chcę już udawać, że wszystko wiem.
Ona się prostuje. Wchodzi w ton nauczycielki, jakby przemawiała z ambony przebudzenia.
– No właśnie! Bo to ego w Tobie się teraz odzywa. Trzeba je rozpuścić, zrozumieć. Ja to przerobiłam już dawno – mówi, łapiąc się za kryształ na szyi i zerkając znacząco na swoje bransoletki z kamieni.
Słucham. Nie przerywam. Choć w środku coś się porusza. Nie złość. Bardziej współczucie.
Bo widzę. Widzę, jak bardzo jej „duchowość” to pancerz. Jak mocno się go trzyma, by nie musieć zejść głębiej. Jak mówi o świetle, a w słowach pełno kolców.
– Wiesz – rzuca jeszcze – ja to od razu czuję, kto jest przebudzony, a kto tylko udaje. Mam dar. Przejrzę każdego.
Milczę. I przez moment myślę o tym, ile razy mówiłam kiedyś podobnie. Ile razy duchowość była moją zbroją, a nie wolnością.
– A może właśnie ten, kto nie musi o tym mówić… już to ma? – mówię cicho. – Może przebudzenie nie krzyczy, nie poprawia innych… tylko jest. I kocha. Nawet ten chaos, o którym mówisz.
Kręci głową. Nie rozumie. A może nie chce.
– Ty ciągle siedzisz w głowie. Wszystko analizujesz – rzuca jeszcze. – To trzeba puścić. Świadomość nie jest w myśleniu.
I wtedy widzę, jak oczy jej błądzą. Jak mówi o świadomości, a nie czuje siebie w ogóle.
Jak poucza, ale sama nie widzi swoich własnych mechanizmów. Jak mówi o „prawdzie”, a jej usta omijają najprostsze słowo: „czuję”.
– Wiesz… – mówię w końcu łagodnie – Ty dużo mówisz o drodze. A ja po prostu nią idę. Może nie idealnie. Ale idę. Cicho. Z krwią i łzami. Bez certyfikatów. I bez potrzeby, byś mi wierzyła.
Patrzy na mnie z czymś między zdziwieniem a niedowierzaniem.
– Naprawdę uważasz, że masz coś do powiedzenia w tym temacie? – pyta z przekąsem.
Uśmiecham się jeszcze raz. Tym razem naprawdę.
– Nie wiem, co mam. Ale wiem, czego już nie potrzebuję: udowadniania, poprawiania, bycia tą, co wie lepiej.
– No dobrze, ale… wiesz, ja nie mówię tego z ego. Po prostu mam świadomość. Z poziomu Duszy. Patrzę szerzej. A Ty… no cóż, jesteś jeszcze w procesie. Ale to nic złego – mówi z wyższością udającą współczucie. – Ja też kiedyś tam byłam.
Zaciska mi się coś w klatce, ale nie z emocji – raczej z czułości do tej części w niej, która tak bardzo próbuje nie być znów „mała”. Znam ten mechanizm. Za dobrze.
– Może rzeczywiście jestem „jeszcze w procesie” – odpowiadam. – Ale… już nie muszę być przed nikim „daleko”.
Ona uśmiecha się z politowaniem.
– Po prostu nie rozumiesz jeszcze, jak działa energia. Wibracja, prawo przyciągania, synchronie… to wszystko jest proste, kiedy jesteś w połączeniu. Wtedy nie ma chaosu, nie ma lęku. Wszystko płynie.
– Czyli… jeśli mam chaos – jestem niepołączona? – pytam, spokojnie. – Jeśli cierpię, to znaczy, że nie jestem „na poziomie”? I co wtedy? Mam się ukryć, żebyś mogła uznać, że jestem „świadoma”?
Milknie. I już wiem – to dla niej nie jest rozmowa. To test. Próba pokazania, że wie więcej.
Zaczyna mówić szybciej. Cytuje autorytety, mówi o matrycy duszy, o tym, jak „przyciąga się własną karmę”. Każde zdanie jakby miało wyprzeć jej własny niepokój. Jakby przez mówienie mogła wymazać to, co sama w sobie czuje, ale nazwać nie umie.
Słucham jej długo. Nie przerywam...
I nagle…widzę coś...Jej oczy wilgotnieją, choć głos jeszcze mocny. W tej masce "mistrzyni"… coś się kruszy.
– Wiesz… – mówię po dłuższej ciszy – te wszystkie mądrości, które wypowiadasz… są jak szkło. Mogą błyszczeć, ale i kaleczyć. A ja już nie chcę krwawić od duchowych frazesów.
Ona drgnęła. I może przez chwilę… naprawdę się usłyszała.
– Ja przecież tylko chciałam Ci pomóc – mówi ciszej.
– Wiem. Ale czasem pomagamy, żeby siebie nie usłyszeć. Żeby nie czuć, jak bardzo w środku boli. A mnie już nie trzeba „naprawiać”. Trzeba tylko przyjąć – taką, jaką jestem.
Z tym chaosem, błędem, pytaniem bez odpowiedzi. Bo ja już nie szukam oświecenia. Szukam prawdy.
I wtedy ona spuszcza wzrok. Długo milczy. I po raz pierwszy – nie mówi nic mądrego.
Nie wiem, czy coś w niej się poruszyło. Ale wiem jedno. Gdy wychodziłam, nie musiałam niczego więcej mówić. Nie trzeba krzyczeć, kiedy się widzi. Nie trzeba nauczać, kiedy się jest.
A przebudzona dusza…nigdy nie błyszczy kosztem cudzego cienia
Komentarze
Prześlij komentarz